17:Melonik na prerii

Z Wiki The-West PL
Wersja z dnia 21:32, 18 wrz 2011 autorstwa XKonto6 (dyskusja | edycje) (Utworzył nową stronę „Dzisiaj mieliśmy trochę sprzątania, bo w nocy szalała potężna wichura. Lało przy tej okazji tak, że momentami nic nie było widać oprócz ściany wody. Dużo t...”)
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)
Przejdź do nawigacji
Wersja do druku nie jest już wspierana i może powodować błędy w wyświetlaniu. Zaktualizuj swoje zakładki i zamiast funkcji strony do druku użyj domyślnej funkcji drukowania w swojej przeglądarce.

Dzisiaj mieliśmy trochę sprzątania, bo w nocy szalała potężna wichura. Lało przy tej okazji tak, że momentami nic nie było widać oprócz ściany wody. Dużo to i nie oglądaliśmy, tak przy okazji, bo przeczekaliśmy wichurę w saloonie, a barman już się zatroszczył o nasze możliwości zobaczenia czegokolwiek. Rano dopiero ujrzeliśmy, co się porobiło w nocy. Indianin Joe powiedział, że taka burza, wiatr i błyskawice, to raczej coś zwiastują. Długo już co prawda jest z nami, to trochę zapomniał i intuicja mu się lekko zmiękczyła, ale i tak jest niezły. Rano pojawił się gość w meloniku. Na piechotę przyszedł, co już było trochę dziwne, bo wyglądał, jakby dopiero co go odprasowali. Ubranie też nie w naszym stylu, jakiś surdut w kratę na sobie miał i buty ze śmiesznymi skarpetami na wierzchu. Dawno już nie słyszeliśmy takiego akcentu. Chyba od wojny secesyjnej, a może jeszcze wcześniej? No po prostu okazało się, gość z Londynu! Anglik, jak pragnę zdrowia, na piechotę do nas przyszedł. Napił się whiskey i trochę zrobił się bardziej rozmowny, bo na początku jedynie ‘dzień dobry’ wszystkim mówił, oraz ‘jak się Pan ma?’. Silvera zatkało, jak tak się do niego odezwał i coś tam odburknął, na co nasz gość z lekkim uśmiechem skinął głową i dotknął palcami do melonika. Kilka godzin po jego przyjściu, zebraliśmy się w saloonie na jego zaproszenie i zaczęliśmy go słuchać. A miał coś najwyraźniej do opowiedzenia, bo szukał kogoś, kto teoretycznie mógł do nas zawitać. Ale do rzeczy. Nasz gość był prywatnym detektywem, którego wynajęto dla odnalezienia potomka jednego ze starszych rodów, w celu przekazania mu ostatniej woli dosyć bogatego wuja. Poszukiwania, które detektyw Shelley (bo tak albo się nazywał, albo miał na imię, do końca pewni nie jesteśmy), okazały się niełatwe i zaprowadziły go do nas, po przebyciu olbrzymiej liczby mil w Indiach i w Afryce. Z Afryki pozostał mu służący, który niedługo razem z jego hinduskim pomocnikiem mieli do nas dotrzeć, bo bagaż gdzieś mu zaginął (widocznie trafił na miasto podobne do naszego). Dotarli, a jakże! Przed nimi co prawda dotarli Indianie, którzy szukali u nas ochrony przed demonami. Co zrobić, nigdy nie widzieli rodowitego Afrykańczyka i jego kolor skóry ich przeraził. Wyrażenie ‘dotarli Indianie’, w zasadzie brzmi śmiesznie, w porównaniu do tego wiatru w mieście, który powstał kiedy do nas wpadli z takim impetem, że wszystkim się wydawało, że to żona farmera go znowu okłada. Wszyscy goście wylądowali w hotelu, a Shelley obiecał, że po krótkim odpoczynku wróci do nas i opowie historię, której zakończenia jeszcze nie ma i – nie wiadomo, kiedy nastąpi. No to czekamy przy barze.

Dzień jak codzień